Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aż raptem, od strony Senatorskiej ulicy, rozległ się ponury wrzask: jadą! — jadą!
Ciżba zakołysała się. Na skraju placu mignęły czerwone języki pochodni i jęły zdążać szybko ku bramie zamkowej.
Wrzask przeistoczył się w wycie zajadłe, wściekłością drżące.
— Śmierć zdrajcom! — Na latarnię szpiegów! — Na szubienicę! — ryczała tłuszcza, napierając kordony gwardzistów.
— Ukamienować łotrów! — ryknął ktoś w tłumie.
— Ukamienować! — podjęły chrapliwe głosy...
— Grad kamieni, kału, błota zaczął bluzgać ku korowodowi czerwonych języków.
Profos oczy rozwarł szeroko i poglądał. Nadciągające światła pochodni oślepiły go na mgnienie.
— Jankowski z Bukowskim! — pisnął mu dyszkant nad uchem.
Dziurbacki wzrok natężył. I oto, pośród eskorty, z głębi pojazdu, zasrebrzyły się ku profosowi generalskie buliony i wychyliła twarz blada, zastygła w bolesnym skurczu.
Dziurbackiego dreszcz przeszedł.
Był to generał Jankowski!... Generał dywizji, pierwszego strzelców konnych dowódzca... To on! Znał go, pamiętał... Z ósmym pułkiem piechoty w raszyński ogień pod Godebskim szedł...
Gruda błota śmignęła z ciżby i buliony generalskie Jankowskiego zbryzgała...
Dziurbackiemu w oczach pociemniało. Zaparł się oburącz o latarnię i dyszał ciężko.
A tymczasem, za pierwszą kawalkadą, pędziła w głąb bramy zamkowej druga, trzecia, czwarta, piąta.
Za szóstą tłumy mocniej, przeciąglej zawyły, czem nietylko ocknęły profosa ale i jego towarzyszkę podnieciły do reszty.
— Nastąpcie się, panie Pietrze, niech kamienia wyrwę...
— Co waspani!?
— Szargule jadą!
— Kto!?