Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Za folwarkiem, na drodze, śród płoniących się zbóż, zaniebieszczyły się pasma ułańskich chorągiewek.
Pułkownik mocniej nacisnął konia i dosięgnął niebawem ociężale wlokących się szeregowców. Jakiś oficer, zagadnięty przez Bema o generała, wskazał mu błyszczącą gromadkę jedźców, stojących pod karczmą przydrożną.
Bem zawrócił konia i w kilka chwil osadził go przed Bukowskim.
Pułkownik jednym tchem wyrzucił zwięzły raport o tem, co się stało pod Budziskami, i imieniem Turny zażądał odsieczy.
Nalana, apatyczna twarz generała drgnęła. Bukowski wydął policzki.
— Generał Turno niema prawa wydawać mi rozkazów!
— Ależ, generale, tu nie o starszeństwo idzie, lecz o naprawienie, powetowanie klęski! — Rüdiger cofa się. Nasza dywizja zdziesiątkowana!
— Mam pod bokiem generała Płachowo...
— Dwa tysiące ludzi! — mruknął stojący obok adjutant — lecz bezsilnych, bo Różycki...
— Nie pytam kapitana o zdanie! — oburknął się generał.
— Wzięto nam kilkuset niewolnika, bataljon strzelców zniesiony...
Bukowski zaparł swe matowe oczy na grzywie wierzchowca.
— Hm! To... należy do generała Turno! On odpowiada...
Bemowi wargi pobielały.
— I odpowiedział już, bo przez sześć godzin walczył z czterykroć silniejszym nieprzyjacielem.
— Winszuję mu chwały!
— Więc generał odmawia pościgu? Odmawia pomocy?!...
Przez chwilę słychać było jeno ponury, monotonny chrzęst i tupot maszerującej leniwie kawalerji.
— Mam obowiązek trzymać się rozkazów... Ponieważ generał Milberg nie wystąpił na linję bojową...