Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w pułkownika. Bem odwracał je, zagadywał, połykał niektóre gładko, lecz w ostatku już mu i słów brakło i konceptu i smaku do łykania.
Pani Krukowiecka w lot Bema odgadła i zmieniła przedmiot.
— Prawdziwie Fiszer miał szczęście, mniemaliśmy, że pułkownik może paradą zatrzymany...
— A widzisz, że na moje wyszło! — dodał generał. — Pułkownika trzeba znać, jak ja go znam.
— A nie, Jasiu, dlaczego! Mogło by pułkownikowi wypaść z kontenansu.
— Nawet nie wiem nic o żadnej paradzie, hrabino generałowo... Jadąc ku Warszawie, napotkałem sznur kolasek z dygnitarzami, lecz ani rusz nie mogłem zgadnąć...
— Jakto, mości dobrodzieju, nie wiesz pułkownik o dzisiejszem głupstwie imci pana Ledóchowskiego, senatora i ojca ojczyzny!? — A no palnął mówkę i stany obradujące uchwaliły, niby senat rzymski po przegranej bitwie pod Kannami, wystosować adres dziękczynny i panu Skrzyneckiemu go doręczyć uroczyście.
— A więc dlatego książę Czartoryski...
Twarz Krukowieckiego stanęła w płomieniach.
— Co!? Czartoryski przyłączył się do delegacji!? Czartoryski?!...
— Jasiu, nie unoś się.
— To jest, nie jestem pewny, hrabio generale, lecz zdaje mi się, że widziałem jego barwę...
Generał odsapnął z trudem.
— Hm! Pewnie, dlaczegóż nie miałby być! I Barzykowski i Morawski, cała sfora tych, tych gnębicieli sprawy narodowej! Ich wygrana, że mnie nie zaprosili — ja bym ich nauczył rzymskiej historji!
— Nie bierz, kochanie, do żywego. Ach, pułkowniku, nie uwierzysz, ile się co dnia nadręczy, nacierpi! I cóż, nie ma nawet słów pocieszenia. Zapadamy się w trzęsawiska i z własnej winy, z własnej lekkomyślności.
— Święta prawda, pani hrabino.
— Najszczęśliwsi są ci, którzy wierzą, którzy nie widzą, którym wystarcza, że jeszcze polskie biją tarabany.