Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XI.

Kapitan Orlikowski dnia następnego w nielada był opałach, bo oto w chwili, gdy miał do pułkownika wyprawić posyłkę z raportem, zwiastującym ciszę i siaki taki ordynek w baterji — spadł nań adjutant sztabu i zapowiedział inspekcję na południe.
Orlikowski mało się nie skręcił. Żołnierzów niemal połowa już zdołała o świcie wymówić się do Warszawy. Z oficerów aby jeden był Prószyński. Bałamutów, co od dwóch dni przepadali, bez stawienia się do apelu, było lepiej niż mędel, ledwie starczyło rąk do oprzątnięcia koni a tu inspekcja. W dodatku inspekcja samego podszefa sztabu!
Kapitana desperacja zdjęła. Nie wiedział sam, co pierwej czynić, na kogo fukać, kogo napędzać. Po jednym konnowodnym na sześć koni mu wypadało! A tu każdej sprzączce należało lustru przydać, każdemu rzemieniowi gładkości i polerunku dotrzeć i uniformów patrzeć i lawet i smarów na osie i spiżu błyszczenia i podkucia koni i siodeł i furaższnurów, bo pochodowy ład nakazano. W dodatku co najprzemyślniejszych trzech żołnierzów z luzakami trzeba było co tchu słać po pułkownika, po poruczników, po podoficerów — a tu południe było za pasem i aż kurzyło pod kotłami praskiego obozu.
Kapitan stękał, klął, sapał, uwijał się, pomstował — i tyle dokazał, że wytaszczył armaty, pod sznur je ustawił i jaki taki dopiero porządek usiłował zaprowadzić. Prószyński uwijał się ile sił, sam nie sromał się, jako i kapitan, bodaj za wiecheć ująć, bodaj popręga dociągnąć — lecz nie wiele zdołał. Konnowodni nie starczyli prawie na utrzymanie zastałych, wypoczętych koni. Gdy która armata miała lontowego, no to tam wycior drzemał rozwalony na łożysku; gdzie znów przy dziale wycior sterczał hardo, tam brakło kanonierów, tam nie było żywego ducha przy jaszczyku.
Na tem większe udręczenie kapitana, pułkownik Bem przygalopował, niemal tuż przed inspekcją i, miast Orlikowskiemu ulżyć, wsiadł obces na niego, że go zaraz nie wezwał.