Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Napróżno usiłowałbym sprostać pani w zgrabności wysłowienia.
— Jedynie dlatego, że ostoją życia twego jest czyn! Takich zaś, jak ja, samotnic są słowa i tęsknoty daremne.
— Poglądając na panią, trudno uwierzyć, by każda z twych tęsknot nie musiała być ziszczeniem.
— Tak przypuszczasz, pułkowniku?
Oczy Bema spotkały się z rozmarzonem spojrzeniem pani Marchockiej.
— Jestem głęboko przeświadczony, pani kapitanowo...
— Nie nazywaj mnie, proszę, kapitanową! — odrzekła smętnie. Nie mam ani ochoty, ani prawa do tej godności. A przytem — dodała żartobliwie — nie wystarczała mi podobno od pierwszej chwili.
— Ambicja pani...
— Ambicja moja szukała serca.
Rozmowa urwała się. Piękna twarz pani Marchockiej zasnuła się chmurkami. Pułkownik milczał, nie starając się nawet o wątek nowy dla ozwania się. Był upojony. Szła obok niego tuż rozwiewna, szeleszcząca, zlekka na ramieniu jego pochylona. Długie jej rzęsy drżały w promieniach bijącego w skos, przez gąszcze zarośli, słońca. Przejrzysta materja chwiała się kornie na falującem łonie.
Szła a płynęła. Odgłos jej kroków ginął w brząkaniu ostróg pułkownika.
— Ach! niema tego nudziarza! — rozległ się głosik pani Marchockiej!
Bem drgnął mimowolnie, jakby ze snu się zbudził.
— Nie ma go — przytwierdził machinalnie.
Pani Marchocka wskazała pułkownikowi na wyrwane w rogu parku opłotki.
— Tędy uciekła. — Widzi pan, są jeszcze ślady. Nie uwierzy pułkownik, ile dałabym, aby ją pojmano. I nie idzie mi o ukaranie... Ach raczej nagrodzić bym ją gotowa...
— A ja stokroć sowiciej, bo inaczej nie danem by mi było poznać najpiękniejszej z dobrodziejek.