Strona:Wacław Anczyc - O dawnym Zakopanem.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

palił. Była wyborna. Piliśmy ją po turecku, mocno osłodzoną, razem z drobno zmielonymi ziarnami.
— Słuchaj Wacuś! Śliczna dziś pogoda. Możebyśmy sobie strzelili z moździerza?
— Ależ i owszem! — odpowiedziałem.
Olbrzymi moździerz kilkunastofuntowy, jakiego wówczas ogólnie używano podczas odpustów na Podhalu, stał w lasku koło werandy. Odmierzyłem dobre dwie garści gruboziarnistego prochu, przyciąłem siekierą duży kołek świerkowy jako zatyczkę i wbiłem obuchem w moździerz. Podsypawszy panewkę, rozpaliłem do czerwoności pogrzebacz i ustawiwszy pod odpowiednim kątem działo w kierunku lasów, dałem ognia.
Potężny huk przerwał ciszę. Potem jedno echo po drugim powtarzało co kilka sekund odbite od gór, długimi falami huczące odgłosy. Gospodarz asystował mi uradowany.
Huk tych strzałów rozchodził się po całym Zakopanem i po Reglach, aż daleko, «Za Bramkę». Ale nikogo to nie dziwiło, ani raziło. — Aha, to Niedzielski strzela — opowiadali goście. To też prawie co dnia pogodnego witaliśmy Tatry moździerzem. Przecież to było w Zakopanem, «gdzie swoboda czeka na cię».
P. Stanisław prowadził osobliwe gospodarstwo. Wszystko było obmyślone i ułożone z góry, nie wolno było nic zmienić. Duża szafka z nalewkami robionymi własnoręcznie «z dziwnymi sekrety» czekała na gości, bo choć — sam gospodarz rzadko używał alkoholu, lubił być podziwianym fabrykantem tych osobliwych kordiałów. Pamiętam, że jego specjalnością była wódka «gruszkówka» («muzykówka»), którą muzyk prawdziwych znawców częstował. Stara kucharka prowadziła kuchnię ściśle według przepisów pana. Szczególną osobliwością była «zbójecka pieczeń», robiona może kiedyś według recepty Robinsona. Gospodarz zapewniał, że jest to «najlepsza potrawa na świecie».
Wieczorami, w pogodny dzień po kolacji, wynosiliśmy do lasu fisharmonię, gdzie nasz znakomity meloman śpiewał pieśni lub przegrywał ulubione organowe tematy. Księżyc przeświecał przez stare świerki otulone cieniem nocy, a szum potoku wtórował dyskretnie melodiom zasłuchanego gospodarza. Śliczne to były wieczory!
Kilkanaście dni minęło, niestety, za szybko. Trzeba było wracać do pracy, do miasta. Zaprzężona budka już czekała. Ostatnie pakunki umieszczono za siedzeniem, a woźnica nakreślił biczem krzyż przed końmi i przed podróżą. Już wsiadaliśmy na furę, gdy naraz zjawił się jakiś woźny w mundurze, pytając o Pana Niedzielskiego.
— A cóż tam?
— To jest pozew do sądu w Nowym Targu do Pana.
— Jaki pozew? O co chodzi?