Strona:W XX wieku.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem wzeszło z różowych pieluch słońce i, jakby na to, by lecącym ku swemu szczęściu kochankom pokazać, jak pięknem jest to życie, które się dla nich otwiera, jęło złocić świat cały swoim wesołym uśmiechem. Z ogrodów, ponad którymi przelatywali, wzbijały się ku nim kwitnących lip zapachy; kiedyniekiedy podlatywał ku nim skowronek, wydzwaniając swój różaniec arfiany. I zdawało się błękitami płynącym, że z tych chorałów, z tych zapachów, z tych barw, z tych uśmiechów wzbija się ku nim głos jeden, mówiący: „Dla was, dziateczki, szczęście! dla was uciechy! Patrzcie, jaki cacany jest ten świat dokoła, jak rozkosznem to życie, które wam się uśmiecha!...“
Wreszcie zarysowała się na dalekim krańcu widnokręgu błękitna smuga morza, i miasto, wyzłocone słońca uśmiechem, i las okrętowych masztów o różnobarwnych flagach. To była Marsylia, gdzie kochankowie nasi na gościnnym jachcie amerykańskiej buddhystki mieli znaleźć czasowe schronienie. Bohater nasz zwolnił teraz lot swego ptaka-korabia, i pławiąc się nad przystanią, zawieszony w błękicie, niby jastrząb, co wypatruje swą pastwę, jął szukać między stojącymi na kotwicy okrętami „Nautilusa“ (tak się nazywał jacht amerykan-