Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakby dobrze mierzony, trzasnął w topolę, rozdzierając ją na strzępy. Zwaliła się z jękiem na drogę. Wszyscy piechrzchnęli w najdzikszym popłochu. Jeno ksiądz pozostał na swojem miejscu, śmierć tańcowała wraz z chorągwią. Jasiek powoził a Michałowa, głucha i ślepa na wszystko, szła samotnie, trzymając się kurczowo trumny.
Cmentarz, na który wreszcie dociągnęli, srożył się w zapamiętałej bitwie z wichurą. Szum drzew był jak morze wzburzone. Prześwistywały złowróżbnie kule. Ogromne brzozy, podarte pociskami, całe w strzępach i ranach, zmagały się z wiatrem. Białe kolumny chwiały się na wszystkie strony, bijąc długiemi gałęziami. Wierzby, podobne zielonym obłokom, biły się rozpaczliwie o mogiły. Szumy drzew i wichru głuszyły chwilami odgłosy bitwy. Ale sam cmentarz dawał obraz okropnego pobojowiska. Wszystek był jakby rozstrzelany. Straszliwe pociski pootwierały mogiły, że na każdym kroku czerniały głębokie wyrwy, pełne biota, kości, spróchniałych trumien i jakichś szmat plugawych. Wojna przeorała go pługiem śmierci i zniszczenia. Krzyże z pootrącanemi ramionami walały się po drogach kalekie i jakby konające. Kaplica, w której chowano dziedziców, stała w ruinie, prawieczny dąb, rozdarty do korzeni, zwalił się na nią i pokrył sobą. Jakby chciał bronić od ostatecznej zagłady własnym trupem. Sam cmentarz konał a śmierć wyła tryumfalną