Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gospodarzu, a to Sikorę rozerwało z pługiem i koniem!
— Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie — wyszeptał, obcierając uznojone czoło. — Co Pan Jezus komu przeznaczy, to go juści nie minie. Wio, popędzaj Jasiek, musim doorać.
A nazajutrz o świtaniu również stanął do roboty, stanęli i, drudzy zachęceni jego przykładem, że na polach w kurzawie płomienistych wybuchów, pod gradami kul, nieustannie świszczących, zaroiło się od ludzi. Niejeden kurczył się w sobie, żegnał, pacierze odmawiał, czasem trwożnie umykał z głową, gdy pocisk niżej zawarczał, ale z placu nikt nie uciekał.
Nic to, iż drugiego dnia przywlekli z pola starą Marcinową, ciężko poranioną, że tegoż jeszcze dnia Nawrockiemu oberwało nogę a chłopaka Koziarów, poszarpało na strzępy.
Nie powstrzymało to pozostałych.
Jeno wzmogły się ciche płacze głuchą nocą, jeno żałosne lamenty rodzin pokrzywdzonych zakwiliły rzęsiściej pod rozwalonym kościołem — zasię reszta, zarówno chłopi, kobiety, dziewki jak i wyrostki, wychodzili nieustraszenie na robotę.
Kto padł, po tym mówiono pacierze, a pozostali, niby żołnierze świętej sprawy, stawali w karnym ordynku, posłuszni nakazowi ziemi.
Robili, co robić byli powinni.