Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bóg zapłać. Spycha się dzień nocą i tak w kółko. — Pocałował go w rękę.
— Słyszałeś, w nocy wrócił Franek z Koziarą, Bóg da, wrócą i drudzy.
— A co tam komu za niewola powracać na nieszczęście...
— Czemuś to nie uciekł, tylko siedzisz, jak kamień?
— Ja?... Gdzież to pójdę i po co! Mało to swoich dałem wojnie, może już ziemię gryzą... Na tułaczkę nie pójdę... Moja to ziemia od dziada pradziada, jakże mi ją odbieżyć i we świat iść obcy!
— Wiosna ich przynagla i rodzona ziemia woła do roboty. Tylko patrzeć, jak się wszyscy zbiorą z nawrotem. Nie bój się, i na niemce przyjdzie godzina kary. Mówię ci, człowieku, że Bóg ma więcej, niźli rozdał i nie da ukrzywdzić sprawiedliwego, — wyrzekł z namaszczeniem i podreptał na wieś. Pilno mu było do biedoty, do tych jam i nor, zionących wilgocią, chorobami i nieszczęściem. Opatrznością bowiem stal się dla wszystkich, chociaż sam często gęsto przymierał głodem i mieszkał w nieopalanej piwnicy.
Zastanowiły Michała księże sowa, obracał je w głowie i rozważał.
— Ziemia wola do roboty! Juści! — Rozejrzał się, jakby oprzytomnionemi oczami. Słońce już wypływało z nad borów, niby złotem jaśniejąca monstrancya, wynosząca się coraz wyżej nad świa-