Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szła w noc, niebo wisiało wysoko, jasno świecił księżyc i gdzieniegdzie spały białe chmury, pozwijane w kłęby. Bezmiar ją ogarnął litościwie, powiodło matczyne serce i ten synowski głos, jeno że, coraz słabszy, cichszy i dalszy.
— Idę, syneczku! Idę! Oczy jej niosły się przodem jak ptakowie wylękli.
Szły dni lipcowe, znojne, w przepych słońca przyodziane i królewską krasę pól dzwoniących kosami, nabrzmiałych weselem, plennych. We wdowiej szacie, blada śmiertelnie, z płaczącemi oczyma, snuła się po świecie niby żałobne widmo. Milkły głosy, gdy się zjawiła, i dreszcz smutków targał sercami. Niekiedy pytała o drogę, ale nie czekając odpowiedzi, odchodziła śpiesznie, ślad swój znacząc na kamieniach pokrwawionemi stopami.
— Do miejsc świętych wędrująca! — Szeptali za nią zdumieni ludzie.
— Matka — odpowiadały kobiety, całując krwawe piętna. — Matka!
Nie wiedziała, co się koło niej dzieje, nie wiedziała nocą li idzie czy dniem. zali słońce świeci, czy gwiazdy ją prowadzą. Śpieszyła do syna.
Nie potrzebowała ni snu, ni odpocznienia, ni posiłku. Niekiedy chłodziła spieczone usta leśną jagodą lub garścią krynicznej wody i szła dalej. Przez miasta gwarne szła, przez bory ogromne, wsie mnogie i pola niezmierzone, aż weszła w kraj