Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usłyszała wyraźnie, usłyszała napewno.
Noc była jasna i cicha, świat stał w srebrzystej poświacie, przez ogromne okna księżyc lał świetlistą pobiałę na ścianę, pełną portretów.
Dźwignęła się do okna, różaniec zabrzęczał i pacierze spłynęły gorączkowym szeptem. Modliła się, nasłuchując zarazem i patrząc. Park grążył się w zielonawych brzaskach i cichości, wody lśniły jak tarcze, kowane w srebrze, lipcowa, nagrzana noc dyszała upajającymi aromatami.
Naraz jakiś cień omroczył świat, zaszemrały trwożnie drzewa, jękliwy krzyk pawia rozdarł powietrze, a gdzieś z głębin nocy buchnął krótki, daleki, niewiadomy głos i przepadł w głuchem milczeniu nocy.
Porwała się gwałtownie. Cisza uczyniła się jeszcze głębsza. słyszała jeno szelest spadającej za oknami rosy i bicie własnego serca. Obejrzała się podejrzliwie, pokój był pusty, tylko w miesięcznem świetle portrety zdały się poruszać i wychodzić z poczerniałych ram. Opadła w fotel, oczy jej uciekły w głąb z przerażenia, gdy oto sunął ku niej