Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głowie, wyskoczył z uciekających szeregów, zawył przeciągle i popędził z powrotem. Myślano, że się nagle wściekł. Nikt go nie znał i nikt nie zatrzymywał. Przybłędą był niewiadomo skąd. Kilka psów popędziło za nim, ale wkrótce wróciło pokornie. On zaś gnał jak oszalały. Poniosło go jakieś wspomnienie mocniejsze nad wszystko. Leciał szukać swojej wsi, swojej budy i swoich gospodarzów. Po jakimś czasie przysiadł nad drogą, rozglądał się przekrwionemi oczami. Obce mu było wszystko: obce te splugawione pola, obce drogi, obce ruiny, a tak jakoś straszne, że porwał się na nogi i z nosem przy ziemi, pędził ku wschodowi, ku polom walki, skąd słychać było huki armat i zkąd jeszcze wciąż uciekali ludzie. Poleciał na przełaj, omglonemi polami.
I dnie cale przechodziły mu na daremnem węszeniu. Krążył w promieniu paru mil, zdeptał wszystkie drogi, obwąchał wszystkie spalone wsie, przystawał do gromad obozujących po lasach, wlókł się za obozami, węszył po polach bitew, głuchy już na strzały i wrzaski, obojętny na niebezpieczeństwa. Czasem litościwa ręka dzieliła się z nim kromką chleba, częściej jednak, na pokorne skowyty, dostawał kopnięcie. Wychudł straszliwie, zdziczał i z głodu już nie gardził żadnem pożywieniem. Widziano jak chłeptał ludzką krew i domyślano się jeszcze straszniejszych sprawek, więc kiedy się zbliżał do ludzi, witały go kamienie i ka-