Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ry i wiatr przynosił głuchy, monotonny i dziki skowyt rozwścieklonych armat. Zaś szeroką drogą, wijącą się pokrętnie wśród omglonych pól, niby błotnistą, czarną rzeką, uciekały oszalałe tłumy. Ciągnęły wozy naładowane dobytkiem i dziećmi, ryczały krowy ciągnięte na postronku i wyły zbłąkane psy. Spływali z miedz, z rumowisk, z lasów i nor nieskończoną procesyą i uciekali we wszystek świat, byle dalej. Niekiedy wpadał na nich oddział kawaleryi, przelatującej gdzieś na oślep. Niekiedy tratował z przerażającym rykiem samochód. Rozpierzchali się na chwilę i gdy minęło niebezpieczeństwo, znowu ruszali naprzód. Przygięci pod tobolami do ziemi, śmiertelnie znużeni, obdarci, głodni, przemykali się w trwożliwem i ponurem milczeniu. Twarze mieli skamieniałe w męce przerażenia i rozpaczy. Byli, którzy już od całych tygodni uciekali bez wytchnienia i pamięci. Sypiali po rowach, po rozwalinach i opuszczonych okopach, żywiąc się czem się dało; czasem nędznemi resztkami zapasów, czasem znalezioną padliną, zaś najczęściej zgniłym kartoflem, wydartym z marzniącej ziemi gołemi pazurami. Huragan wojny wymiótł ich z siedzib odwiecznych i niby garść zwiędłych liści, pędził przed sobą w dzikim zamęcie strachów, na zatracenie. Naraz, jakby na przekór tej niepowstrzymanej fali, jakiś duży pies, kształtem przypominający wilka i jak wilk o rudej, gładkiej szerści, potężnych kłach i trójkątnej