Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

darstwa bez gospodyni! Rozkradną cię najemnicy. Weź tylko sobie na rozum...
— Dajże mi ciotka spokój, to grzech! — szarpnął się oburzony i powrócił do mieszkania.
Chora po tylu wzruszeniach i gdy w izbie ucichło i zmroczało, głęboko zasnęła.
— Mówiłam, po spowiedzi może się odmienić — szeptała Grzelowa, obierając ziemniaki pod kominem. — Bywało, jako ksiądz już Olejami namaścił, dzwony zadzwoniły pozgonne, ludzie opłakali, a chory na drugi dzień o gorzałkę wołał i kiełbasy się dopominał.
— Niech się wasze słowa sprawdzą a dam wam zagon pod len! — obiecywał uroczyście.
— Zawsze na dwoje babka wróży. Nie tak, i nie owak, a jakoś być musi.
Brudzowa nie zawołała wprawdzie nazajutrz o gorzałkę, ale, poczuwszy się nieco silniejszą, spróbowała dojść do komina. Cóż, musiał ją zanosić z powrotem do łóżka.
— To z długiego leżenia nogi zrobiły mi się jakby ze słomy — tłómaczyła. — Niechno obie odpocznę i podjem co dobrego a zobaczycie! — powiadała zuchowato.
Radość zapanowała. Adam przyniósł od księdza słodkiego wina, zaś Grzelowa jęła pitrasić przeróżne smaczności: a to jajecznicę, to kiełbasę, to gołębie, to kurę, to rosoły i podtykała jak dzieciątku, namawiając czułemi słowy do jadła.