Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bawiając nieustannem gadaniem chorą gospodynię, która, słuchając piąte przez dziesiąte, patrzyła w rozkołysane za oknami drzewa.
— To na nie wołają — ozwała się pewnego razu. — Dusze w czyścu ostające tak mnie wołają. Rozumiem co do słowa! Czas mi już w tę daleką drogę. Tam stoją moje braty pomarłe, moje ojce i praojce, do okien się cisną, zaglądają.
— Co wam? to wiater tak buja drzewinami! — tłómaczyła się Grzelowa.
Adamowi wyleciała z rąk robota, z przerażeniem patrzał w żonę.
— Drzewiny — mówiła z przekąsem. — Ślepiście, kiedy nic innego nie widzicie!
Wicher był nagle uderzył w chałupę, aż obrazy poleciały ze ścian na podłogę.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — przemówiła, rozglądając się przytomnie.
Ale pomimo tego, Grzelowa wyprowadziwszy Adama do sieni, szepnęła trwożnie:
— Trzeba jej księdza. Może się jeszcze przemienić na lepsze. Niewiadomo komu z brzegu, komu jednak w drogę, temu czas!
Po południu, kiedy jednak wiatr się nieco uciszył i poprzekopywano zaspy na drodze, przyszedł ksiądz z Panem Jezusem. Ludzi się też nazbierało sporo i zalegli sień, a całą kupą dreptali w opłotkach, czekając póki nie otworzą do izby.
Brudzowa, wyspowiadała się przykładnie, przy-