Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cił, z lasu drzewo przewoził, a nawet czasami zaglądał do sąsiadów, to pod wiecznym strachem czy się tam co złego nie stało.
— No jakże? — pytał po parę razy na dzień. — Nie lepiej ci to?
— Dochodzę se pomaluśku, dochodzę! — odpowiadała jakby szmerem opadającego kwiatu.
Grzelowa, słysząc takie rozmowy, dziwowała się przed sąsiadkami:
— Wiecie, takiego męża jeszczem na wsi nie spotkała! On świata nie widzi za żoną.
I prawda rzekła.
W jakiś czas potem zjawił się u Brudzów żandarm niemiecki z nakazem zapłacenia tysiąca marek kontrybucyi za znalezioną u nich pszenicę.
— Mam jeszcze dopłacać do swojej pszenicy? — nie mogło mu się to pomieścić w głowie. — Za to, żeście mi ją ukradli! Niedoczekanie wasze! Żeby nie wiem co, nie zapłacę. Rzekłem! — wybuchnął groźnie do Niemca, któremu właśnie żydek w złotych okularach tłómaczył jego słowa — a teraz fora ze dwora!
Żandarm się rozsrożył, sklął go jak psa, nawet za rewolwer chwytał i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, ale po chwili żydek wywołał Adama do sieni.
— Gospodarzu, dajcie to marek żandarmowi, to nie napisze na was skargi za obrazę.
— Mogę mu dołożyć, ale kłonicą — mruknął zawzięcie. — Panie starozakonny, powiedzcie, że