Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kała? A dzieci Tomczyków, co? — z rozmysłem podawał najgorsze przykłady.
— Dopust Boży — przerwała mu. — Nasz Waluś miałby na siódmy, w sam raz do pasienia gęsi.
— Tylebyś miała pociechy, żeby ci gąsięta, pogubił albo pozabijał, jak drugie chłopaki.
— Waluś-by pozabijał gąsięta, mój Waluś? — protestowała srodze dotknięta. — Taki był cichy, jak ta woda latowa! Sam się całe dnie zabawiał. Pamiętam, jak do ognia rączyny wyciągał i niby ta ptaszka piukał: gaga, matulu! gaga! — cichutki szloch zaszemrał w ciemnościach. — A Hanusia miałaby akuratnie cztery lata na świętego Grzegorza. Mój Boże, a jaka była zbytnica, jaka mądrala! — rozmodlała się wspomnieniami.
— Pewnie, usadzała kupy na każdym kroku i darła się, że ciężko było w chałupie wytrzymać! Jużeś zapomniała tych smaków! — bronił się jak mógł od roztkliwień.
Dała więc spokój, lecz kiedy się znowu położył i posłyszała jego chrapanie, przysłoniwszy sobie głowę pierzyną, płakała gorzkiemi łzami żalów i wspominań.
Owo tak się toczyły zimowe dnie w Brudzowej chałupie, a kobieta zamierała powoli, zasię Adam czerniał i schnął w nieustającej udręce wyczekiwanego nieszczęścia. A przytem ni sypiał, ni jadał jak się patrzy. Poruszał się, jakby napół przytomny, bo chociaż chodził koło gospodarstwa, młó-