Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na głowie i pochwyciła taka rozpacz, że, wybiegłszy przed chałupę, zakrzyczał rozpaczliwie.
Zbiegli się sąsiedzi, przyleciała i Grzelowa, wysłana jeszcze za dnia do sklepiku. Sprowadzono wreszcie starą Borucinę, znającą się na kobiecych słabościach, i ta, po długich trzeźwieniach rozmaitymi sposobami, przywróciła nareszcie omdlałą do życia. Ale wnet pochwyciły ją straszne bóle przedwczesnego porodu.
W izbie zapanowały przeraźliwe jęki. Śmierć zdała się zaglądać przez szyby.
Adam kręcił się nieprzytomnie po podwórzu, zaglądał do krowy, siedział czas jakiś przy koniu, to stał pod oknem i zamierającem sercem nasłuchiwał.
Dziecko urodziło się nieżywe. Przyjął to z pozorną rezygnacyą, dopytując się jeno babki o zdrowie żony. Stara, w odpowiedzi rozłożyła bezradnie ręce.
Ale po jakimś czasie zawołano go do chorej. Maryś, przygarnąwszy się do niego, jak dzieciątko, wybuchnęła strasznym płaczem.
— Ten zbój zabił moje dziecko! Zabił! — szeptała wśród nieustających łez. I nic więcej nic potrafiła ze siebie wydobyć, bo przyszła na nią gorączka tak wielka, że o Bożym świecie zapomniała majacząc tylko nieprzytomnie.
— Nic nie potrafię wymiarkować, co się jej stało — głowił się Adam.