Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ścierpiał obelgi, ścierpiał rabunek i chociaż serce mu się rozdygotało nienawiścią, krew zalewała oczy, gniew porywał, że byłby ich szarpał zębami, spokojnie patrzał, jak wynosili worki na wozy. I również spokojnie wysłuchał jeszcze gróźb starszego, który przyleciał do stodoły i pięściami mu wytrząsał pod nosem.
— Pięć korcy pszenicy! Całe pięć korcy! — zaskowyczał w nim straszliwy żal i, wyszedłszy za stodołę, patrzył na odjeżdżającą zbójecką karawanę dotąd, dopóki mu nie zniknęła w zmierzchu i oddalach. I jakoś nie pilno mu było do izby! Nie wiedział, jak powiedzieć o tem nieszczęściu żonie, żeby się zbytnio nie zmartwiła.
Gorączka nim trzęsła, po kościach chodziły ognie, że i woda ze studni nie pomogła.
Jeszcze raz wyjrzał na drogę i dopiero poszedł do domu.
W izbie było ciemno i jakoś dziwnie cicho.
— Maryś! — zawołał, sądząc, jako poszła do komory albo na górę.
Odpowiedział mu słaby jęk, jakby gdzieś z pod ziemi.
Zapalił światło. Maryś leżała na podłodze, sina, z otwartemi oczyma, a zgoła nieprzytomna. Leciała mu przez ręce, niby woda, kiedy ją przenosił na łóżko; skropił jej twarz — ani drgnęła; potrząsał, przywoływał najczulszemi słowy — nic nie pomagało, leżała jak nieżywa. włosy mu powstały