Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słońce już się było schowało w połowie, kiedy wozy stanęły przed Adamową chałupą.
Czekał w progu spokojny na oko i w sobie zwarty. Maryś dygotała za nim, jak liść.
— Nie dostawiłeś pięć metrów żyta! — czytał mu z książeczki starszy.
— I nie dostawię, bo nie mam! — odrzekł twardo, nieustępliwie.
— Zobaczymy! Zrewidować chałupę! — zakrzyczał w złości, niezgorzej po polsku. — A jak się pokaże inaczej, skonfiskuję zboże i zapłacisz karę. Rozumiesz?
Niemieckie pachoły rozpełzły się po chałupie, jak plugawe robactwo, myszkując po wszystkich kątach, wzbijając drzwi, skrzynie i szuflady.
Starscy wszedł do izby i, zapaliwszy nowe cygaro, grzał się przy kominie.
Adama zawołali do stodoły, nakazując mu wyrzucić słomę ze sąsieka na klepisko.
— A róbcie sobie sami, kiedy wam tego potrzeba! — przejął go jednak strach.
Sklęli go serdecznie a tak żarliwie zabrali się do poszukiwań, że znaleli pod słomą pięć worków pszenicy i parę ćwiartek jęczmienia.
Zbladł, jak trup, ale nie odezwał się.
— Ty polska świnio! ty psie! ty oszuście! wymyślali kiepską polszczyzną. — Ty złodzieja, ty głupia chłopa! My zjemy twoja pszenica! Gruba kara cię czeka!