Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Brudzowa, wywarłszy drzwi, stanęła w nich, jakby spiorunowana.
— Widzieliście czy wam powiadali? — żgnął ją drwiąco.
— Wsyscy widzieli, jak wynosili na wozy. Na oczach całej wsi grabią.
— To będzie, co Pan Bóg da! — mruknął, zabierając się do naostrzania siekiery.
Kobiety weszły do stancyi. Grzelowa była już w latach, ale jeszcze w sobie krzepka, obrotna i zdrowa. Włosy miała siwe, oczy jak tarki, twarz poznaczoną ospą i wszystkie zęby. Wdowa po wielu mężach i chociaż odumarły ją wszystkie dzieci, a nigdy nie wiedziała gdzie będzie spać i kto ją przygarnie, serce miała dobre i humor.
Ogrzała się przy ogniu, nie omieszkując przy tem opowiedzieć wszystkiego, co tylko zasłyszała na wsi, nie miała jednak zwyczaju obgadywania ludzi.
Brudzowa, zajęta tkaniem, odpowiadała tylko niekiedy, półsłówkami.
— Tyleśmy przetrzymali, to, da Bóg, przetrzymamy i Niemców! — rzekła.
— Święta prawda! — przytwierdziła, podchodząc do warsztatu. — Piękny wełniak.
— Niedarmo powiadają, jako w okolicy żadna piękniejszego nie utka.
— Klimkówny robią, jakich nigdy nie zobaczy. Do Warszawy je wozili.