Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ratnie w domu nie byłam. Weszli, a starszy zaraz krzyknął do drugiego: »Zabieraj pościel, przyda się nam na kwaterze«. Mój mąż się oparł. Rabunek w biały dzień, na jego oczach! Cóżby to człowiek był wart, żeby swojego nie bronił. Mocny był, rozwalił któremuś łeb stołkiem, ale w końcu przemogli go, sponiewierali i okutego w kajdany powieźli do więzienia i pod sąd oddali! Za to, że swojego bronił! Niechże kto zrozumie! Przyleciałam już po wszystkiem. Mieszkanie stało puste, bo czego nie zrabowali Niemcy, rozkradli złodzieje. Nie dbałam o to, szło mi o męża. Cóż, kiedy nie pomogły żadne starania ni prośby. Łacniej uprosić kamienie, niźli tych katów. Nawet nie pozwolili mi się z nim zobaczyć. Wywieźli go do robót. Przez dwa lata pracował przy okopach na ruskim froncie. Było ich tam takich polskich nieszczęśników ze dwa tysiące. Żywili gorzej, niźli to mógł pies wytrzymać. Sypiali w nieopalanych szopach; za każdą skargę płacili kijami, a któren uciekał i złapali go, dostawał kulą w łeb. Chorych nie leczyli. Wyzdrowiał, to dobrze. Konających często razem z trupami wrzucali do wspólnego dołu. Mój wytrzymał w tej katordze całe dwa lata, że to człowiek był młody, zdrowy i mocny. Zdarł się jednak w końcu na łachman i kiedy już był do niczego a zdychać nie chciał, odesłali go z takimi samymi kalekami z powrotem do Łodzi. Zima przeszłego roku była ciężka. Przywieźli ich na stacyę i rzu-