Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łej pszenicy w skwarny dzień lipcowy, miedze grające w słońcu błękitami ostróżek i ostów, zagony kwitnącej gryki, zieleń młodych owsów, to pólka lnów, kwitnących tak cudnie, jakby tysiącem tysięcy tych najdroższych dziecińskich oczów! Wtedy wzdychała cichutko i tęsknie za czemś gorąco upragnionem i, wsparłszy — twarz na dłoni, patrzyła przymglonemi oczyma we świat, niosąc się cała duszą do swoich drogich, często opłakiwanych mogiłek.
Bury, ogromny kot chlusnął naraz z pieca na środek izby, pomiędzy króle, które rozbiegły się z przerażeniem, przeciągnął się leniwie, wytarł łapkami pyszczek i, obwąchawszy statki puste po śniadaniu, jął się obcierać o nogi gospodyni.
Nie zauważyła, więc skoczył jej na kolana i, mrucząc, przypominał się natarczywie.
— Ty próżniaku, to nie chciało ci się zleźć z pieca, jak drudzy jedli, co? Poczekaj teraz!
Kot nasrożył się i, miauknąwszy, skoczył na łóżko i zapadł się w pierzynach.
— Widzicie go, jaki mi dziedzic, będzie się tu rozwalał na pierzynie!
Ale dała mu spokój, bo wpadła Franka, stryjeczna, i zaraz od progu zagadała:
— Wiecie? Niemcy zabierają po wsiach wełniaki, płótna i nawet przędzę...
— Jeszczeby tego brakowało! — opadły jej ręce. — A coby im przyszło z wełniaków?