Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łośnie Kruczek, targający się na łańcuchu pod stajnią.
Brudzowa zabrała się do roboty z namaszczeniem i czujną cierpliwością, że co trochę rozlegał się suchy klekot warsztatu, przybijanie płochą i ledwie dosłyszalny świst czółenka przelatującego wskroś szarej przędzy wątku, a znaczącego swój ślad barwistą nitką wełny. Za każdem przybiciem płochy, szara przędza, rozpięta na warsztacie, drgała jakby spływające nieustannie strugi deszczów.
Pracowała pochylona naprzód i w głębokiem skupieniu. Na tle srebrzystych szyb, roziskrzonych mroźnem światłem, Maryś, przybrana w barwisty wełniak i kaftan w poprzeczne paski żółte z niebieskiem, w seledynowej chustce na lnianych, bujnych włosach, smukła, śliczna, o twarzy ściągłej i niby ze złotawego wosku uczynionej, dawała obraz prządki, snującej ze siebie migotliwe przędze tęczy. Tkała bowiem niezmiernie wzorzysty wełniak: dno gorąco szafranowe przecinały pasma fioletu, młodej zieleni, purpury żywej obrzeżonej nikłymi wrębami białości.
Nie miała żadnego wzoru, więc często zapadała w długie medytacye, rozpatrując cewki omotane kolorowemi wełnami. Często, odsunąwszy się nieco w tył, patrzyła przymrużonemi oczyma na rozwijające się dzieło. A przychodziły chwile, że, siedząc nieruchomo, przyzywała do pamięci łany źra-