Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzyn i poduszek. Między oknami stół dźwigał lampę z białym kloszem i sporo książek.
Tkacki warsztat brał miejsce pod oknem, a na nim prawie skończony wełniak ciągnął oczy, pasami barw niby rozwiniętą tęczą migocących. Były i police, pełne talerzy i misek. I po kątach parę skrzyń suto malowanych w kwiaty. I sporo przeróżnego dobra, świadczącego o zamożności.
— To żydowska sprawka — zabrzmiał znowu głos z komory. — Oni za pan brat z Niemcami. Jednakowo szwargocą, to się wnet zwąchali na naszą zgubę. Psia ich mać!
Zaklął siarczyście i w złości puścił żarna z taką mocą, że iskry posypały się z pod kamieni. Pracował zawzięcie i śpiesznie, jeno niekiedy ukazując na izbie swoją twarz umączoną. Zapalał wtedy papierosa, pomagał żonie odsianą mąkę zsypywać do worka i, nieco wytchnąwszy, powracał do roboty.
— Słyszane to rzeczy, żeby kryć się ze swojem, jak złodziej! — rzekł w jakiejś chwili. — Żebym ja musiał wlasne żyto mleć ukradkiem i po nocy! A psie krwie!
— Aż dziwno, że takie na wszystko te Niemcy chciwe i łakome — zauważyła.
— Cudze takim smakuje! Że to niema kary na tych zbójów!
— Cicho Adam, jeszcze kto posłyszy i doniesie — ostrzegała.