Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lękłemi oczami rozwarły się naraz przepaście i groby. Śmierć szla ku nim twardym, nieubłaganym krokiem. Słońce już zachodziło, pół nieba stanęło w łunach i zrumieniło świat, wszystkie wody zdały się płonąć żywą krwią człowieczą.
Wracali do wsi podobni zmartwiałym bryłom, ciężko i powolnie.
Ucichły gwary, pogasły śpiewki, w bolesną zadumę spowiły się dusze, lęk wyzierał z oczów i w sercach rosła niewypowiedziana straszność.
— Wojna! — szeptały pobladłe wargi. — Wojna! — powtórzyły trwożne echa — wojna!
Franek powracał z drugimi. Kobieta, przytulając dziecko, zanosiła się coraz boleśniejszym płaczem. Męża jej brali! Ojca dzieci, gospodarza!
— O Jezu miłosierny! O Jezu litościwy! — lamentowała żałośliwie.
— Cicho! płakaniem nie poradzi! — rzucał gniewnie i choć głowę podnosił hardo, dygotał w sobie, zmagały go troski żrące i złe przeczucia.
Wieś przepełniła się po wręby. Krwawe zorze zachodu dogasały; nadchodziła krótka lipcowa noc, upalna i przejęta zapachami pożętych zbóż. Ziemie oblekły się mrokiem i cichością odpoczywania. Po jasnem, wysokiem niebie przelatywały spadające gwiazdy, niby głuche pioruny. Wieś zapadała w ciemnych chmurach sadów i niepokojącem milczeniu, że ptak nie zaćwierkał, nawet psy nie naszczekiwały a ludzie w posępnem oniemieniu snu-