Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Broni po chałupach nie brakuje — szepnął mu do ucha Owczarek — Chłopaki nanosili. Kupili od sołdatów, albo i nazbierali po polach i okopach.
— Tylko schować ją dobrze i nikomu nie wydawać. Może być potrzebna w niejednej przygodzie. Najlepiej obwinąć w natłuszczone szmaty i zakopać w ziemię.
Pogadali jeszcze na wsiadanem, naznaczające sobie termin zjazdu.
— Mądre to i poczciwe — myślał, patrząc za nimi.
Skręcali właśnie z podwórza na drogę, gdy naraz porwał się za nimi.
— Owczarek! Stójcieno! — Wóz się zatrzymał. — Możeby który z was przyniesie mi jaką strzelbinę — szepnął nieśmiało i dziwnie prosząco. — Sam zostałem na pogorzeli, mogą mnie napaść i czemże się będę bronił, brewiarzem?
Obiecali solennie i jeszcze tegoż samego dnia, o zmierzchu, chłopak Owczarków przyniósł mu dwa kawaleryjskie karabiny i paręset nabojów.
Proboszcz schował je do szafy i z pokoju się nie ruszył ani na krok, a dopiero po kolacyi, kiedy gospodyni poszła spać, pozapuszczawszy rolety, wyjął karabiny.
Wstrząsnęły nim nagle jakieś błyskawice wspomnień. Uśmiech przedziwnego rozradowania rozkwitnął mu na wargach. Zadygotał wszystek