Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w domu dzieje! Akurat w przeszłą niedzielę, jak tylko bitwa zaczęła się do nas przetaczać, ojciec wyprawił mnie z wozami, i inwentarzami do lasów. Siedzieliśmy tam przez cały czas. Wróciłam dopiero dzisiaj w południe. Zastałam dom zrabowany i pusty, dach zerwany, na szczęście czworaki ocalały i budynki, ale w całym folwarku ani jednego człowieka! Myślałam, że może proboszcz co wie. Cóż ja teraz pocznę? — jęknęła; głos miała ochrypnięty, oczy zaognione i gorączka buchała od niej, jak z pieca. — I co się mogło stać z rodzicami? — Strach wyjrzał z jej jasnych oczu.
— Napewno to samo, co i ze wszystkiemi: ogarnęli ich kozacy i popędzili... Ja szczęśliwie uniknąłem ich pazurów. A może panna Zosia głodna?
— Od tygodnia nie jadłam nic gorącego — wyznała ze szczerością.
Rozczulił się tem niezmiernie i zatroskał, ale po długich szeptaniach z Magdą podano na kolacyę ziemniaki z barszczem, bo nic więcej nie było. Panna jadła bez apetytu i wkrótce odłożyła łyżkę.
— Niedobrze się czuję, głowa mnie boli, mam dreszcze. — Przeciągnęła się sennie.
— Naparzę malin suszonych, jaśnie panienka wypije, prześpi się, pod moją pierzyną i do jutra będzie jakby ręką odjął — zawyrokowała Magda.
— Byle prędzej, bo już ledwie patrzę na oczy. To dobrze, napiję się malin, wyśpię się, będę zdrowa, i co ja z sobą pocznę? Niech mi proboszcz poradzi!