Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

temi dłońmi po nachylonych kłosach. Zdawał się błogosławić każdemu źdźbłu i wraz też biorąc od każdego niewysłowione tchnienie życia.
Ścieżka biegła równolegle ze wsią, jeno nieco wyższemi polami, że wciąż miał na oczach dymiące się jeszcze tu i owdzie, pogorzeliska.
— Cicho, jak na cmentarzu — westchnął. — I gdzie się to te moje sieroty obracają, gdzie? — zaszeptał, wybiegając oczyma w modrawe dalekości.
Naprzeciw leciał Franek, już zdala wykrzykując:
— Proszę dobrodzieja, dziedzicówna czeka! Dziedzicówna!
Ksiądz, podkasawszy sutannę, poleciał co tchu na plebanię.
W ganku, otoczona psami, siedziała wysoka panna z papierosem w zębach.
— Panna Zosia! Oczom nie chce się wierzyć! Jakimże cudem?
— Powracam prosto z lasów. Gdzie moi rodzice?
— Nie wiem. Od tygodnia nikogo ze dworu nie widziałem — odparł wystraszony.
Panna zerwała się z ławki. Młoda była, przystojna i rozrośnięta, w kożuszek krótki przyodziana, w długich butach i gronostajowym kaszkieciku na głowie.
— I ja od tygodnia nie wiedziałam, co się