Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To się psu na budę nie zda — i jeszcze mi się jegomość rozchoruje — warczała.
Nie zważał juści, bowiem w tej dusznej rozmowie z Bogiem tak się był zagłębił i tak się jej wszystek oddawał, że, wyzbyty ze sił, ledwie się przywlókł do domu.
I do nikogo ani przemówił, tylko zaraz po obiedzie, wziąwszy kij, ruszył na wieś.
Cały dom pociągnął za nim. Ale psy, zwietrzywszy fetory spalenizny i obwąchawszy pierwszą z brzegu spaloną chałupę, zawyły przeciągle i uciekły. I nie dziwota, bo nawet ludzie długo stali w osłupieniu przed tym obrazem piekielnego zniszczenia. Z kilkudziesięciu bowiem chałup nie pozostało ani jednej; nie pozostał ani jeden sad, ni jedno zabudowanie, ni jeden cały płot i ani jedna topola nade drogą. Wieś przestała istnieć. Jeszcze dymiły rumowiska, jeszcze czerwone płomienie lizały niedopalone belki, a czarne kłęby dymów tłukły się rozwichrzonymi łbami wpośród poczerniałych, spalonych sadów. A nad tem wszystkiem wynosiły się kominy, niby czarno-rdzawe szyldwachy stróżujące. Trafiał się tu i owdzie ocalony ogródek, z którego wystrzelały słoneczniki i malwy. A niegdzie palące się kupy nawozów roznosiły tak gryzące dymy, że nie sposób wytrzymać.
Ksiądz jednak, nie cofając się przed niczem, oglądał każdą pogorzel z osobna, medytując, czyby się jeszcze nie dało czego uratować. Niestety, cała