Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rych dymów, rozwłóczących się nad ziemią, wynosiły się tu i owdzie szkielety opalonych drzew, niby czarne pięści, złorzeczące wszystkiemu światu. Smutek rozdzierał serce. A ta straszna cichość zdawała się wsypywać ziemię mogilnym piaskiem śmierci.
Nie bacząc jednak na wszystko, ksiądz o samem południu wyszedł ze sumą.
Odprawiał ją w podziemiach rozwalonego armatami kościoła, w długiej, nizkiej i sklepionej piwnicy, pełnej zestożonych pod ścianami trumien okolicznych panów. Dwa okratowane okienka dawały nieco dziennego brzasku.
Niektóre z trumien już się rozsypywały, na nowych widniały jeszcze powiędłe wieńce i kwiaty, a z dwóch spływały, przycięte wiekami, białe atłasy sukien i welonów. Duszno było w tym śmiertelnym lochu i ciasno. Wilgoć kapała ze sklepienia. Na ołtarzu, stojącym w szczycie, paliło się parę świec woskowych jakiemś widmowem, bolesnem światłem. Kościelny służył do mszy a Magda z Frankiem klęczeli przed ołtarzem. Psy włóczyły się po kątach a niekiedy księże kokoszki zagdakały w okienka, że Franek wylatywał je odganiać. Magda, wielce strapiona i pełna niepokojów, posiąkując nosem, z trwogą patrzała na proboszcza, który się słaniał przy ołtarzu i raz wraz wybuchał spazmatycznym płaczem.