Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak niczyje, to mogą być nasze. A upomni się kto, święcie oddam. Franek, pokrako jedna, owce się rozlatują! Jezu Nazarański, patrzcie-no ludzie, a to w rowie jakaś maciora z prosiętami! Maluśkie! Przecież jej tu nie zostawimy...
Ksiądz, pozostawiwszy wszystkich na drodze, śpiesznie pobiegł na plebanię, ukrytą pod wielkiemi drzewami, i jakimś cudem ocalałą od spalenia. Jak się był przedostał przez rumowiska i, spalone sady, nigdy sobie nie mógł przypomnieć, dość, że położył się do łóżka i natychmiast zasnął.
Psy roztasowały się na kanapie i fotelach.
Po paru godzinach zbudziła go dosyć energicznie gospodyni.
— Co tam nowego? — spytał, jak zwykle. — Podnieś-no, Magduś, rolety!
— Sodoma i Gomora! Czyste piekło! Nasza wieś spalona do cna! Wólka też spalona. Spalona Dębka! Spalony Majdan! Spalona Dębowa Góra! Kościół w Liszkach też pewnikiem spalony, bo wieży nie widać. Wszystko spalone, a naród pognali na zatracenie. Jeno nasz dwór i budynki stoją, niewiadomo tylko co się stało z dziedzicami! Mój Boże, niema już miłosierdzia nad człowieczem nasieniem.
— A niema — przywtórzył ponuro, siadając na łóżku. — Cicho, nie bluźnij, kobieto — zawołał wystraszony. — Dziej się wola Twoja, Panie! Nic, tylko kara Boska...