Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

. Szukali proboszcza przez całą noc, a dojrzawszy go pod krzyżem, między zwierzętami, załamała ręce z rozpaczy.
— Pomarł czy co! O mój Jezu, jaki bledziuśki! Ludzie, ratujcie!
Ale nie pomarł i na jej wrzaski otworzył niebieskie, jasne oczy.
— Czego się drzesz? Zaspałem nieco. Dzwoń-no, stary, i szykuj do mszy.
Potoczywszy oczyma, zamilkł nagle i spochmurniał, jak ten dzień spowity w sine mgły, zadymiony i ponury. Owce zaczęły beczeć i koń z trudem zbierał się na nogi.
Ksiądz prędko ruszył ku wsi, ale w połowie drogi naraz przystanął.
— Juści, że mnie dręczył paskudny sen! Nic innego! — dodał po namyśle.
Psy szły przy nim. Magda z Frankiem zaganiali owce, a kościelny ciągnął za grzywę konia i klął na czem świat stoi, bo się był wzbraniał iść.
— Co to znowu? Ze szkody zajmujecie? — spytał ksiądz, nic jeszcze nie pojmując.
— Trzeba zagnać, bo jeszcze kto ukradnie — uspokajała Magda. — Owce muszą być dworskie, trzydzieści samych matek! A może sołdatom uciekły! Konisko poparzone, ale tęgi i wałach, w sam raz na miejsce naszego.
— Wara ci od cudzego! — zgromił ją, ruszając śpiesznie naprzód.