Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się też co chwila czerwone płachty dachów słomianych, jakoby skrzydła bajecznych żar—ptaków, trzaski padających ścian, złowrogie szumy, dzikie tętenty, a chwilami krótkie, okropne ryki krów zapomnianych w oborach.
Od wschodniej strony dawał się słyszeć daleki a nieustanny grzmot armat. Proboszcz padł pod cmentarnym murem na kolana i jął się pacierza. Jękliwe słowa spływały mu z warg wraz ze strugami palących łez. Targał nim niewypowiedziany żal, nie pozwalający się zebrać na jakieś postanowienie. Strach nim władał i rozpacz zrywała na ratunek, ale ruszyć się z miejsca brakowało mocy, brakowało tchu i przytomności.
Aż wyczerpany bezsilną szarpaniną, skulił się pod murem i, brodząc w łunach przełzawionemi oczyma, modlił się, a chwilami zapadał w drzemkę.
Noc wlekła się strasznie powoli; ciepła była, wilgotna i przejęta gorzkawymi zapachami spalenizny. Ciężkie dymy przysłaniały niebo, a nizko nad ziemiami rozwłóczyły się mgliste tumany, niby białawe morze, zrumienione odblaskami pożogi.
Wieś dopalała się spokojnie aż do fundamentów.
Umilkły ryki krów i rozpaczliwe psie wycia. Złowroga cichość rozpościerała się na rumowiskach, mącona jeno niekiedy hukiem walących się ścian i kominów. Wieś stawała się już kupą przygasających głowni i popiołów, z których chwilami