Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
III.

Była już późna noc, kiedy proboszcz odważył się nareszcie wyjrzeć z jakiegoś dołu pod cmentarzem, gdzie się był schronił przed kozakami jeszcze przed wieczorem. I stanął, jakoby rażony piorunem, na widok wsi, płonącej jednym olbrzymim stosem. Kłęby dymów czarnemi, gromowemi chmurami przelewały się nad pogorzeliskiem. Niekiedy rozgarniał je wiatr, że, jakoby w gorączkowem majaczeniu, roiły się ogniste jęzory płomieni, rozżarzone rumowiska, szkielety zabudowań i rzędy okopconych kominów. Paliły się nawet płoty i sady. Paliły się przydrożne topole, dające obraz krwawych żagwi, pozatykanych w ciemnościach. Zasie przylegle pola, okryte dojrzewającem zbożem, stawały się podobne rozdrganym, czerwonym falom.
Jakieś pobłąkane psy wyły rozpaczliwie po drogach i polach.
Z rozszalałych odmętów pożaru raz po raz biły krwawe fontanny płomieni, dymów i skier. Rwały