Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wiem nawet o jednej w Rakowicach — podjęła żywo.
Nie słuchał. Żelazo świstało monotonnie i ciężko padały podcięte kłosy.
— Wybrany czas na żniwa — szepnęła znowu po krótkiej przerwie.
Franek przykładał się do roboty coraz zapalczywiej, kosa zjadliwą błyskawicą migotała nad ziemią, pokładając równe, jakby mierzone garście.
— Na Kłockiem już prawie same ścierniska — zaczęła. — Nawiezą latoś do stodół, nawiezą. Od lat nie było takich urodzajów...
Nie odrzekł, ogarnąwszy jeno oczyma świat pełen zbóż, ludzi, stad, wozów, ciągnących z pól i kop, poustawianych na zagonach — kosił niestrudzenie. Mokra koszula przywierała mu do pleców, pot ściekał z pod słomianego kapelusza i grzbiet dziwnie pękł z wysiłku, lecz ramiona, niby żelazne wahadła, nie folgowały w pracy ani na chwilę. Pola wznosiły się na wzgórze, do miedzy szerokiej, nasadzonej kopcami, obrośniętymi tarniną; wyboista dróżka wiła się tam podwójną nicią kolein. Więc ile razy jej sięgał; prostował gnaty, ostrzył kosę, nabierał tchu i, zawróciwszy, nowy zagon zaczynał.
— Jęczmionom też pora, miejscami już się na pniu sypią.
— A nasz gąski niezgorzej przemłóciły — mruknął z przekąsem.