Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trwożące, niby stada złowróżbnie kraczących kruków.
Któregoś dnia się rozeszło, że szosy zawalone uciekającymi taborami. Jakoż przyłożywszy ucho do ziemi, posłyszano turkoty niezliczonych wozów.
Posłano chłopów na sprawdzenie. Prawda była. Później znowu doniesiono, jako i wojska się cofają. I to było prawdą. Ciągnęły dniami i nocami w stronę Warszawy.
Nocami słychać było wyraźnie głuche turkoty i tętenty. Nocami też w stronie frontów a szerokiem półkolem z poza borów jęły wykwitać jakieś ogromne łuny pożarów.
Już do reszty przetrwożyły się serca, patrzyli ponuro, dziwując się tylko, że tym pożarom nie towarzyszą, jak zwykle, grzmoty armat i bitewne zgiełki. To właśnie najciężej niepokoiło. Wili się w udrękach oczekiwań, niepodobna było wziąć się do czego, robota leciała z rąk, włosy powstawały na głowach. Wreszcie całą wsią poszli do proboszcza.
— Pewnego jeszcze nic nie wiem — odpowiedział otwarcie — przygotować się jednak trzeba na najgorsze. Podobno palą wszystko, po drodze, nawet zboża i ludzi zabierają!
— Spalić wieś i pognać naród we świat, to się nawet nie mieści w głowie! — zawołał któryś.
— W człowieczej się nie mieści, ale w mo-