Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyprowadził mnie do złości. Jakże, ledwie to od ziemi odrosło a już z pyskiem na mnie! Kubek w kubek, jak jego ojciec. Przemów ty do niego.
— Was nie słucha, to mnieby ta posłuchał! Jeszcze mnie zeklnie.
Ale poszła, próbując na wszystkie sposoby skaptować go dla matki, lecz i sobie też zjednać i urobić dla siebie. Miała na niego głęboko ukryte zamiary. Nadarmo jednak poszły przymilania, zaglądania w oczy, przyśmiechy i obejmowania w pół.
— Głupia! — mruknął wreszcie — myśli, że jak matczynej kiecki się puściłem, to się zaraz przy niej uwieszę. A susz sobie zęby do sołdatów, prędzej co wskórasz!
Odskoczyła zagniewana. Matka zaś, wysłuchawszy jej opowiadania, postanowiła użyć jeszcze jednego sposobu, jaki jej nigdy nie zawodził z nieboszczykiem mężem:
— Trzeba mu narządzić dobre śniadanie, to się ułagodzi.
Pokrótce sześć jajek i kawał kiełbasy zaskwierczały w tygielku, aż zapachniał cały sad.
— Jasiu, chodźże jeść — przemówiła jak mogła najłagodniej.
— Nie pójdę! Wsadźcie sobie w nos wasze jadło! — warczał, błyskając ślepiami.
— To niechże się pieski ucieszą jajecznicą z kiełbasą — rzuciła od niechcenia.