Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rzekłem swoje — odparł spokojnie i, wstawszy z posłania, usiadł na słońcu pod ścianą.
Sklęła go, jak psa, i poleciała na wieś najmować ludzi do pilnej roboty.
Jasiek zaś suszył zęby na słońcu i siedział nieporuszony, srodze zamedytowany, jakby nawet nie widząc, że na dołach z ziemniakami zrobiło się rojno i gwarno.
— A kajże to syneczek? — pytała Marcinowa, pyskacz baba, że i. na świętym nie zostawiłaby suchej nitki. — Pewnie już w polu! — zaśmiała się, przebierając ziemniaki.
— Obrządza inwentarz — odparła Michałowa, posępnie pozierając w stronę chłopaka.
— Pono do świtania przedzwaniali nieboszczykowi kieliszkami, to się utrudził chudziak.
— I po co mu się śpieszyć z pod pierzyny? Albo to nie gospodarz na włóce, abo to najemnicy nie zrobią za niego? — dogadywały drugie, dobrze wiedząc, co się stało.
Dotknięta tem Michałowa jęła się cicho wyżalać przed Tereską.
— Już mnie bierą na ozory! Co ja z nim pocznę? Uparty, jak prawdziwy kozieł. Nie i nie.
— Boście go spostponowali okrutnie.
— Ledwiem go tknęła. Chłopak przecie nie chuchro, nic mu się nie stało.
— Ale gębę ma posiniaczoną i płacze, że go bolą gnaty — dokładała ostrożnie.