Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Twoją. stronę trzymam, Jasiu, ale ci powiem, jako złością nic z matką nie zwojujesz. Pójdzie udry na udry i co z tego będzie? Gniew i obraza Boska. To ci poradzę, rób jak twój ojciec robili: matka pieklowała, często gęsto nawet i niecoś oberwał, a zawsze na swojem postawił. Bo się głośno matce nie przeciwiał. Udawaj, jakbyś nie słyszał, niech się wykrzyczy, a ty swoje rób i zwolna wszystko w garście bierz. Ani się opatrzy, jak cię słuchać pokornie będzie. Wstań, Jasiu — szeptała, gładząc go pieściwie po twarzy.
Chłopak się nie odezwał więcej a w końcu odwrócił się do niej, plecami.
Potem przyleciała matka i, wywarłszy na niego gębę, gotowa była nawet spróbować pięści, ale ją powstrzymał jego nieulękły wzrok. Wysłuchał próśb i gróźb i rzekł:
— Robił wam nie będę. Kiedy mnie macie za psi pazur, to sobie sami gospodarujcie! Zbrakło tatusia, to teraz mnie chcecie ciesać kołki na łbie.
Aż się jej pazury same wyciągnęły do jego kudłów, powstrzymała się jednak.
— Czyś ty się wściekł? Opamiętaj się, póki mówię po dobremu! Dzień już jak wół, słońce, cicho, wojska odeszły, na polach aż się mrowi od ludzi, robota czeka. Dziedzic od samego południa przysyła dwa pługi do pomocy. Wstań i biegaj po ludzi. Wstań, synu.