Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopak ani nie zipnął i, zmaltretowany, rzetelnie zbity, padłszy na swój barłóg, zapłakał gorzko. I w tym płaczu zasnął. Obudził się przed świtem i na świat wyjrzał.
Noc już konała, przygasały, gwiazdy, białe, spienione mgły okrywały pola i łąki, że jeno czarne czuby drzew widniały nad niemi. Cicho było. Ani jeden strzał nie zatargał, powietrzem. Gdzieś z drugiej wsi dochodziło pianie kogutów. I ptaki już się budziły.
Jaśkowi rozbolałe gnaty i twarz opuchnięta przypomniały wczorajszy despekt. Zaklął siarczyście i, okręciwszy się ojcowym kożuchem, przyłożył się znowu, medytując nad swoją dolą. Przypomnienia piekły niby ogień i coraz więcej rozżalały.
Dzień już był i słońce wyniosło się na chłopa, kiedy Tereska go rozbudziła.
— Jasiu, dziedzic od południa przyśle dwie pary z pługami do sadzenia ziemniaków.
— A to sobie sadźcie! — mruknął, nie podnosząc, głowy z posłania.
— Matka kazali, żebyś leciał na wieś po łudzi. Trzeba nająć ze sześcioro. Tyle roboty! I doły odkryć, i ziemniaki przebrać, i krajać, i sadzić. Wstań, Jasiu.
— Kiedy matka taka gospodyni, to niech sobie sama poradzi, mnie nic do tego.
Tereska, kucnąwszy przy barłogu, zaczęła go nauczać, jak ma sobie postąpić.