Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiem wszyscy naraz mówili, skarżąc się jeden przed drugim i wyżalając z przeróżnych utrapień i dolegliwości.
Niekiedy od grzmotów armat zadygotały ściany, aż dziad, siedzący pod kominem, stary, kulawy Pietr, markotnie tropiący nosem za gorzałką, jękliwiej i głośniej wyciągał litanię za nieboszczyka. Nikt ani zwrócił na to baczenia, więc dziad rozpoczynał wojować z pieskami i dziećmi, cisnącemi się do wywartych drzwi.
Ale w tym żałobnym rozgwarze nie zauważono nawet braku: Jaśka. Matka, zajęta ugaszczaniem, płaczem i kumami, zapomniała o nim ze szczętem. A chłopak się nie zjawiał. Siedział w murowanej piwnicy, w sadzie, przemienionej czasu wojny na stajnię i oborę. Żal go rozbierał po ojcu, a ilekroć posłyszał gwary, płynące od strony chałupy, pycha przepełniała mu serce, że tak godnie czcili jego pamięć, a zarazem rosła w nim zawziętość i gniew przeciw matce.
— Proboszcz uczęstował mnie tabaką i gadał, jak z gospodarzem, sam dziedzic mnie uważał — rozmyślał żałośnie. — A matka dbają o mnie tyla, co pies o piątą nogę!
Poczuł się strasznie pokrzywdzonym, wciąż nadarmo, wyczekując.
Tereska zaglądała do niego co pewien czas, rozpowiadając pospiesznie, co się tam dzieje: jak