Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozżarzone, migotliwe światło wyżerało oczy, kurz zapierał piersi, oddychało się duszącą spiekotą, parzyła ziemia, parzyło powietrze, parzyło wszystko. Drogi leżały puste i wyschnięte, na polach nie ujrzał ani żywej duszy: lipcowe popołudnie spędziło wszystkich pod strzechy. Zamilkły ptaki, nawet skowronki nie dzwoniły, a tylko czasem przeleciała nisko nad ziemią wrona z rozziajanym dziobem, gdzieś w żytnich puszczach zawołała przepiórka, lub furknęły młode kuropatwy.
— Daleko jeszcze mamy do Chełma?
Nie mogłem już znieść milczenia.
— Niedaleko — ocknął się prawdopodobnie. — Zdążymy ze słońcem.
Na szczęście, wjeżdżaliśmy w jakiś las gęsto podszyty, i w rowie zalśniła woda, do której konie same skwapliwie skręciły.
— A możebyśmy przeczekali upał? — proponowałem, ledwie już żywy.
—Dobrze. Konie wytchną, i człowiek rozprostuje gnaty.
Bór nas skrył cieniem i chłodem, z głębin biły wilgotnawe powiewy, przesycone żywicą i słoneczną zgnilizną. Wyciągnąłem się na trawie z rozkoszą. Chłop rzucił koniom siana, usiadł przy mnie, fajkę zapalił i zaczął mówić szeptem, jakby do siebie:
— Tam leżą tacy, którzy nawet po śmierci jeszcze „uporstwują“. Tak, panie — ożywił się nagle i podniósł głos. — Przecież te straszne lata