Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Znam, ale bardzo mało.
— To musiał pan widywać i tę szlachtę podlaską? Wielka mi szlachta: worek i płachta! — dodał wzgardliwie i, nie czekając mojej odpowiedzi, ciągnął dalej: — To chytry naród! Znam ich dobrze! Służyłem w jednym dworze pod Węgrowem. Tam, panie, po wsiach prawie niema chłopów, a tylko siedzi sama szlachta. Takiemu nieraz palce z butów wyłażą, a każe sobie mówić „panie“. W pięciu mają jedną krowę. A jak pies siądzie na polu takiego dziedzica, to nie ma gdzie podziać ogona; musi go kłaść aż u sąsiada. Sklepikarze z nich tylko zmyślniejsze, niźli Żydy. A na grosz chciwe, a honorne, a zabijaki, że niech Bóg broni! Ale Polaki dobre i katoliki przykładne. Śmieszne tylko juchy, że aże boki zrywać.
Żebym chciał o nich opowiadać wszystko, tobym nie skończył i do wieczora. A wie pan, jak to taki szlachcic chciał się dostać do nieba?
Nie odezwałem się, poranek bowiem stał się przecudny i gdzieś z oparów nadbużańskich, czy z pól omglonych, nadpływał jakiś śpiew, śpiew nieco ściszony oddaleniem, lecz niezmiernie uroczysty, jakby święty chór tych świtań, zórz i nadchodzącego słońca.
— Co to za śpiewy? słyszycie?
— Pewnie jaka kompanja ciągnie do świętego Onufra.