Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaraz na drugi dzień po urodzeniu się tęgiego chłopaka, spadł na nich strażnik, jak sęp żarłoczny, z nakazem, żeby mu dziecko przynieśli do ochrzczenia.
Koniuszewski struchlał, ale matka, chociaż jeszcze chora, zaczęła krzyczeć:
— Nie dam na prawosławne dziecka! Uduszę je własnemi rękami, a nie dam!
Strażnik odszedł, i nazajutrz wezwano Koniuszewskiego do gminy.
— Ja Polak i katolik, to i mój syn będzie taki sam! — odpowiadał krótko i twardo.
Posiedział zato parę dni w kozie, dostał parę razy w zęby, ale nie zmiękł.
W jakiś czas później wezwano go do Białej. Siedział w kryminale wraz ze złodziejami przez dwa miesiące i, chociaż próbowano złamać jego upór na różne sposoby, nie ustąpił i dziecka w cerkwi nie ochrzcił. Wrócił tylko z więzienia jakoś srodze opuchły, posiniaczony i z powybijanemi zębami. Powiadał potem przed sąsiadami, że zdrzemnął się na wozie i zleciał na twardą grudę drogi...
Spróbowali z nim innej metody: musiał płacić za każdy dzień zwłoki po pięćdziesiąt kopiejek.
Płacił cierpliwie, myśląc, że na tem skończą się jego biedy.
Ale wkrótce podnieśli mu karę na rubla dziennie.
Nie ustąpił, chociaż było mu już strasznie ciężko.