Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wróciliśmy do domu dopiero na kolację.
W świetlicy było bardzo czysto i porządnie, łóżka miały przykrycia z prześlicznych kilimów, w rogach stały szafy, na ścianach polśniewały za szkłem święte obrazy, a pomiędzy niemi Kościuszko, Leon XIII i Kordecki. Zapalona lampa zwisała od pułapu. Pod oknem na stole leżał komplet „Zorzy“ i kilkanaście broszur rolniczych.
— Bo ja jestem członkiem Kółka od samego założenia — pochwalił się skwapliwie. — Mam jeszcze trochę innych książek, ale schowane, bo strażnicy tak się do mnie znarowili, że nieraz to nawet nocami przychodzą w gościnę.
— I pewnie dlatego nie chcą was zatwierdzić na wójta.
— A zapowiedzieli, że jak mnie jeszcze raz wybierze gmina, to znowu się przejadę. Byłem ja już na takim spacerze, byłem...
— Daleko?
— W orenburskiej, i ledwie człowiek przywlókł kości z tej drogi!
— Musiało wam być ciężko!
— Że i na szubienicy byłoby lżej! Ale człowiecze szczęście, co dzisiaj zapomina o wczoraj, to się jakoś wytrzymało, i po manifeście wróciłem. A jak nastała tolerancja, to już się zdawało, że raje się otworzyły przed nami. Bo niech pan tylko dobrze w głowę weźmie i pomiarkuje, jakeśmy to żyli na unji! Człowiek był uważany gorzej, niźli ten zwierz najgorszy! Przez trzydzieści lat ani