Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do obejrzenia gospodarstwa. Zamożność i doskonałe gospodarowanie znać było na każdym kroku; żyta sięgały do strzech i czerniały, niby bór, koniczyny były po pas, a w podwórzu, obudowanem w zamknięty czworobok, aż roiło się od gęsi, kur, kaczek i trzody chlewnej. Cztery tęgie krowy wychodziły właśnie na podwórze, pędzone przez maleńkiego chłopaka w płóciennej, białej katance.
— Mój wnuczek! Franuś, chodźże do nasi — Ale Franuś śmignął w inną stronę.
— Niezwyczajny obcych, to się wstydzi. A to moja córka i gospodyni! — wskazał na wysoką kobietę, idącą ze szkopkami ku oborze. — Żona umarła mi już dawno.
Zaprowadził mnie do byczka, stojącego w osobnej zagrodzie.
— Dostałem za niego nagrodę w Lubartowie na wystawie — rzekł z dumą.
Obejrzałem jeszcze jakąś dostojną maciorę, otoczoną licznem potomstwem, obejrzałem duży sad, prowadzony bardzo starannie i pełen owoców.
— Mój zięć się na tem rozumie, był we dworze przy ogrodniku.
Zwróciłem uwagę na stos bali, przykrytych spadzistym dachem.
— Na dom dla mojego najmłodszego, drzewo suche, jak pieprz.
— Czy służy w wojsku?
— Nie, panie, skończył szkołę nałęczowską, a teraz praktykuje we dworze.