Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tu niema przejazdu; grobla rozmyta, most zabrały wody. Zawracajcie!
— Jechalim z nadzieją, to może przejedziemy! — zagadał poważnie pierwszy wóz.
— Tak-że mi powiadajcie! A toż i strażniki umieją krzyknąć: swoi!
Słowo „z nadzieją” było umówionem hasłem, jak się później dowiedziałem.
Odezwał się znowu długi, przeciągły jęk ligawki, i wjechaliśmy w las; ugięły się pod bryczką jakieś dyle, koń mój zaczął się wspinać i chrapać, ale szczęśliwie przejechałem silnie rozklekotany most i literalnie utonąłem w ciemnościach. Wyniosły, zwarty bór okrył nas jakby czarnym płaszczem; nie było widać nawet końskiego zadu, a białe pnie brzóz majaczyły, jak przez sen. W jakiemś miejscu musiałem zesiąść i prowadzić konia za uzdę, bo ślizgał się i rzucał na grobli, wyłożonej okrąglakami, które zapadały się pod kopytami, jak klawisze: grzązłem niekiedy w błocie po kolana, tłukłem się o drzewa i musiałem iść cały czas chyłkiem, aby się uchronić od smagania gałęzi. Wreszcie wywlekliśmy się na suchsze miejsce. Poczułem twardy grunt pod nogami, a nad głową zobaczyłem gwiazdy i czuby drzew, rozstrzępione w czarne pióropusze.
— Wstrzymać konie i nie ruszać się z miejsca! Musimy przepuścić pieszych — rozkazano.
Przystanąłem, i wkrótce podniosły się dokoła mnie szepty i ostrożne, miarowe stąpania. W ciem-