Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdawał się napełniać szlochaniem, gdy ktoś odezwał się głośno:
— Aby tylko nie było gorzej! Bo ciężko, strasznie ciężko...
— Przetrzymaliśmy tyle czasu, to przetrzymamy, dokąd się Panu Jezusowi spodoba.
— A może się odmieni! Powiadają, że po wojnie z Japonem nastaną lepsze czasy.
Pogadywali, snując nieśmiałe, lękliwe nadzieje. Rozmowa wkrótce przeszła na wojnę. Zaczęli się mnie rozpytywać o szczegóły tak usilnie, że musiałem opowiadać nieomal o każdej większej bitwie. Słuchali z niezmiernem skupieniem: posępne twarze zaczęły się ożywiać i promienieć uśmiechami dziwnej radości, ale w najgorętszym toku opowiadania ktoś mi przerwał:
— Ot i kara boska na opamiętanie!
Naraz jakaś zasłuchana kobieta wybuchnęła spazmatycznym płaczem, wyznając wśród szlochań i jęków, że jej syn zginął na wojnie.
Pomilkli, zwieszając smutnie głowy, twarze pokurczyły się boleśnie, a w niejednem oku zabłysły łzy, gdyż prawie każdy miał kogoś bliskiego w szeregach walczących. Dopiero jakiś starzec z różańcem na szyi przerwał milczenie i, klękając przed obrazami, rzekł uroczyście:
— Należy się im szczery pacierz, bo nie za swoją umierają.
Przyklękli wszyscy i zaszemrały gorące szepty modlitwy.